sobota, 12 sierpnia 2017

Dzień z życia matfiza.

Witajcie! Dawno nic się tu nie pojawiało, ale zamierzam to zmienić, co w sumie próbuję zrobić od dawna, ale mi nie wychodzi. No trudno, jednak dzisiaj przybywam do Was z autorską miniaturką, bardzo krótką, lekko humorystyczną, która początkowo miała pójść jedynie do szkolnej gazetki. Wrzucam ją także i tutaj, bo myślę, że to może nie taki głupi tekst (chyba). Od razu zaznaczam, że miniaturka nie ma na celu obrazić żadnego matfiza (znam kilku i w gruncie rzeczy to bardzo spoko ludzie), a jest, bo po prostu miałam pomysł. Czy udany? Oceńcie sami. Tekst jest niebetowany.

Słyszę uciążliwy dźwięk, który jedyni drażni moje uszy. Otwieram zaspane oczy; dopiero uświadamiam sobie, że to budzik. Patrzę na godzinę i widzę liczby. Konkretnie to trzy liczby. Dokładnie 6:33. Szósteczka i dwie trójki, ponieważ szósteczka z trójką i zerem nie są tak fajne. Piękne cyferki widnieją na wyświetlaczu, które przecież uwielbiam. Chociaż nie, wszystkie cyferki są świetne! Nie potrafię zrozumieć ludzi, którzy wolą patrzeć na te przeklęte litery. Przecież tylko cyfry są spoko – matematyka to królowa nauk, każdy to wie. I to taka przez u zwykłe, bowiem każdy szanujący się matfiz nie zaprząta sobie głowy jakąś durną ortografią, o interpunkcji nie wspominając. Po co komu durne zasady, w których brak logiki, a przecież zamiast tego można by liczyć deltę!

Przez 15 minut i 10 sekund – dokładnie! Idę na przystanek autobusowy, a w myślach już robię swoje ukochane obliczenia. 15 minut to przecież 1/4 godziny. Kolejne ¾ owej jednostki czasowej spędzam w autobusie, którym dojeżdżam do szkoły. W środku jest 33 ludzi, z dokładnością co do jednego, bo przecież jako szanujący się uczeń klasy matematyczno-fizycznej muszę to szybko obliczyć. Wysiadam wreszcie z limuzyny należącej do Zakładu Komunikacji Miejskiej i zastanawiam się, jaką lekcję mam pierwszą. Spoglądam na zegarek, a oczy mi się ewidentnie świecą, bo przecież widzę wspaniałe cyferki i szybko obliczam ile czasu pozostało mi się do zajęć. Kalkulator jest mym najlepszym przyjacielem, jednak to proste rachunki, wiec nadal spoczywa w plecaku i czeka na najwspanialszą lekcję świata. Śpieszę się, aż nagle potykam o nierówny chodnik. Prawdopodobieństwo zderzenia się z ziemią było dość ogromne; niemal zdarzenie pewne, a nie losowe można by rzec, bowiem zmuszona siła grawitacji, która tak bardzo ciągnie mnie do podłoża bym upadła, zapewne idealnie pod kątem 30 stopni, albo 32?! Nie jestem pewna, więc gdy tylko odzyskuję równowagę szybko próbuję obliczyć sinus tego kąta, a może lepiej to zrobić tangensem? Nie, nie, mówię sobie w myślach, a potem grzebię w kieszeniach w poszukiwaniu kątomierza. Nie znajduje go jednak, więc idę dalej, licząc wszystkie pęknięcia w nierównym chodniku.

Docieram pod klasę uświadamiam sobie nagle, że jest piąty dzień tygodnia, dokładnie piątek 13, a w dzienniku widnieję właśnie pod tą piękną trzynastką! Ósma pięć wchodzę do klasy – mam polski, którego ewidentnie nienawidzę. Za cóż te męczarnie! Przecież o wiele lepszym zajęciem jest pomoc Królowej Nauk w rozwiązywaniu jej problemów. Tam mi nie każą czytać książek i pisać durnych zdań.
– Numer 13 do odpowiedzi! – słyszę nagle głos nauczycielki, który wyrywa mnie z iście ciekawego zajęcia, którym jest liczenie liter w „ Inwokacji”, którą przecież na dzisiaj miałam znać na pamięć.
– Nie nauczyłam się, pani profesor – przyznaję się od razu. I już w myślach zaczynam kalkulować, jaka wyjdzie mi średnia ocen, gdy dostane jedynkę za nie nauczenie się tekstu Mickiewicza. A może napisał go Słowacki? Nie pamiętam, najważniejsze, że znam autora podręcznika od matematyki. 
– Niemożliwe! Na pewno umiesz! Proszę mi tutaj recytować „Inwokację” – powiedziała nauczycielka, przekonana o tym, iż każdy szanujący się człowiek, powinien znać ten tekst.
Zrezygnowana wstaję z miejsca i zaczynam mówić to, co mi ślina na język przyniosła.

Matematyko! Nauk Królowo! Ty jesteś jak zdrowie!
Ile Cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,
Kto musi na polskim przebywać,
Męczyć się, wkuwać „Inwokację” i litery widywać!

– Co to ma być! – mówi oburzona nauczycielka.
– Oda do matematyki – odpowiadam, po wypowiedzeniu tych nieskładnych rymów, wymyślonych naprędce. – Nie, to matematyczna inwokacja – dodaję z przekonaniem, a klasa zwija się ze śmiechu. Nauczycielka tylko kręci głową, patrząc na mnie z politowaniem i każe mi nauczyć się na następne zajęcia, czego już wiem, że nie zrobię. Nie przejmuję się więcej trwającym właśnie językiem polskim i ukradkiem wyciągam książkę do matematyki.

Co powiecie? Nada się? :)


2 komentarze:

  1. A może napiszesz Sevmione z happy endem?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kto wie, co uroi mi się w głowie i wena nadejdzie :D

      Usuń

Stali bywalcy

Najchętniej czytacie ;)